Pewien angielski dramaturg wypowiedział ustami bohatera jednej ze swych licznych sztuk słowa "the world is a stage", które na naszą słowiańską mowę można przetłumaczyć jako: "świat jest teatrem", rozciągając przy tym może nieco ich znaczenie, ale nie na tyle, by zaczęło trzeszczeć i zgrzytać. W słowach tych kryje się całkiem sporo prawdy i mądrości, które mają to do siebie, że lubią chować się w mało oczywistych miejscach.
Lecz skoro świat jest teatrem, gdzie jest widownia i któż na niej zasiada, będąc tylko biernym odbiorcą? Nie, to nie tak. W teatrze życia nie ma widzów.
Każdy gra w sztuce ze sobą w roli głównej, będąc centrum wydarzeń i osią, wokół której obraca się cała fabuła, jakkolwiek mało istotna by się ona nie wydawała z perspektywy innych. Wszyscy inni ludzie, z którymi przychodzi nam się zetknąć na scenicznych deskach, występują w naszej sztuce tylko gościnnie, gdy z uprzejmości pozwalamy im zabłysnąć na chwil kilka. Nie zagrzewają zwykle miejsca na długo ? mają przecież własne obowiązki i swoje przedstawienie, które musi trwać!
Mało kto ma czas, by na dłużej zejść ze sceny własnej sztuki i stać się częścią cudzego przedstawienia, wpływając na jego scenariusz, są jednak ludzie, którzy zdobywają się na to. Rodzice. Konkretniej ? matka.
Gdyby Ikar próbował uciec z Krety ze swą matką, nie skończyłoby się to dla niego zapewne tragicznie. Miast srogiego spojrzenia i szorstkich słów Dedala matka Ikara powiedziałaby tylko: "Ikarku, nie tak blisko słońca". I już, Ikar nie miałby wyboru, musiałby zniżyć - ze spuszczonym wzrokiem i mamrocząc pod nosem "Dobrze, mamo".
Matki zawsze są przy nas, gotowe nieść pomoc i pełnić rolę suflerek, gdy zdarzy nam się zapomnieć roli - przecież przeżyły wszystko to, przez co my sami przechodzimy, i chętnie wspierają nas swoim doświadczeniem.
Przenieśmy się może jednak z planu ogólnego - obejmującego całą scenę, która jest światem ? do osobistych przeżyć, które sprawiają, że bez większego wahania wskazuję szacowną rodzicielkę swą jako jedną z najważniejszych osób w moim życiu.
Na scenę wkraczam Mały Ja - w okrągłych okularach, z przetłuszczonymi włosami, raczej pulchny, brzydki (dziękuję matce swej, że była w stanie kochać dziecko, które pod względem urody przywodziło na myśl trolla górskiego) i zahukany. Zahukanie było tam już wcześniej, ale Mały Ja ma też sowę. Brakowało mu tylko blizny na czole w kształcie błyskawicy. W sensie, że blizny w kształcie błyskawicy, nie czoła takiego kształtu. Sowa trafiła w moje ręce po tym, jak rodzina ją odrzuciła i wypchnęła z gniazda ? a potem nie chciała przyjąć z powrotem. Woźny w mojej szkole nie opierał się, gdy powiedziałem mu, że chętnie ową sowę przygarnę i tak oto ptak ze zwichniętym skrzydłem (a może tylko w szoku?) trafił do kurnika (pustego oczywiście, bez kur).
To nie jest tak, że planowaliśmy ugotować z sowy rosół, po prostu były to czasy bez powszechnego dostępu do Internetu i nie było możliwości wpisania w wyszukiwarce zapytania "Co zrobić z pojmaną sową?". Współcześnie można. Wśród wyników wyszukiwania w rodzaju "tańczący z sowami, zobacz teraz" oraz "sto pomysłów na dania i sałatki z sów" prawie na pewno znajdzie się też sugestia, by powiadomić odpowiednie władze.
Mnie jednak rozpierała radość płynąca z posiadania sowy, więc młoda sowa stała się więźniem, regularnie karmionym i pojonym, ale jednak więźniem. Pisząc te słowa, żywię nadzieję, że nie czytają tego żadne mściwe sowy.
Sowa znosiła niewolę dzielnie i tylko raz czy dwa próbowała wydrapać mi oczy (w ogóle dzikie ptactwo podejrzanie korci, by pozbawić mnie oczu, ale to materiał na całkiem inną opowieść), aż w końcu, gdy nieco wydobrzała, doczekała się upragnionego oswobodzenia. Zdaje się, że przeżyła, gdyż parę razy widziałem ją potem w okolicy.
Mam nadzieję, że ewentualne mściwe sowy właśnie przestały ostrzyć dzioby i pazury i zrezygnowały z zamiaru szarpania mego ciała na sztuki, by nagie świeciły kości.
A gdzie w tym wszystkim miejsce matki mej? Otóż gdy po kilku dniach znudziło mi się wstawanie o godzinę wcześniej, by rozmrozić mięso dla sowy i dać jej wody (którą piła bardzo niechętnie), rodzicielka przejęła na siebie rolę opiekunki zniewolonego ptaka. Bez słowa, nie powiedziawszy mi, że źle czy głupio postępuję, w wymownym milczeniu, w którym specjalizuje się każda matka i które sprawia, że po jakimś czasie - zwykle dość krótkim - dociera do nas, że coś zrobiliśmy źle i zmieniamy swoje zachowanie.
Zamiłowanie do wszelkiego słowa pisanego także przejąłem od niej - od matki, to jest, nie od owej nieszczęsnej sowy. Nie jesteśmy tego może świadomi, ale czasem sposób, w jaki odgrywamy swą rolę na deskach teatru, który jest światem, wywiera ogromny i trwały wpływ na innych aktorów, zwłaszcza młodych i niedoświadczonych. Słowa są tylko słowami i dziecku można powtarzać do upadłego, że należy czytać, bo to rozwija, jednak gdy rodzic sam spędza długie godziny nad książką i z jego obrazem nieodparcie kojarzy się szelest przewracanych stronic, łatwo przejąć taki nawyk. Dziecko jest ciekawe, dziecko chce wiedzieć, czy naprawdę warto tkwić tak długo z nosem w książce.
Dziecko, które było mną, nie wiedziało, że każda przeczytana książka jest jak cegiełka, z której buduje się wyobraźnię, osobowość i podejście do świata, ale i tak czytało. Nigdy tego nie żałowało. Wielu jego najlepszych przyjaciół było książkami. Dzięki, mamo.
Znalazłoby się jeszcze wiele przykładów, ale cóż zrobić, gdy przedstawienie ma się już ku końcowi? Wielu wywarło na mnie duży wpływ, ale najbardziej doceniam to, co zrobiła matka.
Światła w końcu gasną, a ja schodzę ze sceny. Ostatni ukłon, choć wcale nie w kierunku widowni - jej przecież w tym teatrze nie ma. Z uśmiechem na ustach kłaniam się wszystkim współaktorom, bohaterom ich własnych sztuk, w których niekiedy brałem udział. Może niech teraz któryś z nich pokaże bądź opowie, kto jest dlań naprawdę ważny?
Wszystkie komentarze