- Pracowałem wtedy w ZEOW i już wtedy pasjonowałem się fotografią. Okna biura wychodziły na podwórko, widać z nich było m.in. budynek Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Rano, gdy przyszedłem do pracy, nikt się nie spodziewał tego, co miało się wydarzyć. Podwyżki były przecież cały czas, człowiek się zdążył przyzwyczaić, przyjmował to na siebie. A tu nagle słyszę po korytarzu: pochód idzie. To był chyba Radoskór, nieśli hasła, krzyczeli: Chcemy chleba! Zatrzymali się przed komitetem - wspomina Mirosław Dygała. Wybiegł z biura, stanął obok budynku, przy uliczce prowadzącej do parku. Patrzy - w budynku komitetu okno na piętrze otwarte, zasłonki rozsunięte.
- Jestem fotografikiem, wiem, że przez szybę źle się fotografuje - uśmiecha się. Bo tam już stali funkcjonariusze SB, prawdopodobnie i z aparatem fotograficznym, być może z kamerą, i robili zdjęcia protestującym. Pamięta, że wtedy jeszcze ludzie stali spokojnie.
- Podszedł do mnie listonosz, znałem go, bo przynosił listy do naszego zakładu, i mówi szeptem: Znikaj stąd. Stoisz koło ubeków. Nonszalancko się rozejrzałem, rzeczywiście, stało trzech koło mnie. Wrócił do pracy, ale długo w biurze nie został, bo z okien biura zobaczył dym.
- Poleciałem biegiem do domu po aparat, a mieszkałem niedaleko, na Curie-Skłodowskiej. Tyle że brat, który pracował w handlu zagranicznym, wypłynął akurat w rejs i zabrał ze sobą moją małą exę. W domu został mi pentacon, duże bydlę. Założyłem kurtkę, aparat pod pachę, poleciałem na wieżowiec przy Kelles-Krauza, wlazłem na górę, nie pamiętam na które piętro. Zrobiłem kilka zdjęć i chodu. Po tym nie wiedziałem, z kim tam stałem. Widziałem kolegę, Jurka Szepetowskiego z zenithem, ale kim byli inni? - zastanawia się.
Już bez aparatu ruszył w miasto. Pamięta grupę ludzi, która chodziła od sklepu do sklepu i rozbijała witryny. Była też młoda dziewczyna, która z jednego z nich wyniosła ogromną lalkę.
- Jakoś to dziwnie wszystko wyglądało, jak dzisiaj o tym myślę, wybijali te szyby i szli dalej - mówi.
Na rogu Kelles-Krauza i Niedziałkowskiego milicja sterowała ruchem. Oddział ZOMO pełen milicjantów o czerwonych twarzach przemaszerował obok bramy, w której się schronił, zaraz potem nadjechała limuzyna.
- W środku, na tylnych siedzeniach, siedzieli panowie w ciemnogranatowych mundurach ze złotymi epoletami. Wojskowi z ambasady radzieckiej. Mieli przerażone miny - wspomina.
Wszystkie komentarze