Najgorszy był końcowy zbieg w okolicach setnego kilometra. - Wtedy nikt nikogo już nie wyprzedzał, wszyscy spojrzeli w dół, zobaczyliśmy plamkę światła, ja wtedy pomyślałem: jak my się tam znajdziemy?! Organizatorzy widocznie zdawali sobie sprawę z trudności, bo przy każdym fest zbiegu stały dwie, trzy karetki, a ich obłożenie było 100 proc. Ja się kontrolowanie przewróciłem i byłem cały pozdzierany - opowiada Baćmaga.
- Byliśmy na ok. 110. km, pytam się jednego Hiszpania z obsługi, ile jest do końca. On mówi ''15, maybe 17...''. Ale 15 czy 17 km na takim etapie, przy takim zmęczeniu to jest zasadnicza różnica! Nastawiliśmy się na te 17 km, a okazało się, że było jeszcze... 25! To strasznie źle wpływa na psychikę, gdy człowiek jest już krańcowo wyczerpany, chce tylko dotrwać, wytrzymać - dodaje Lasota.
Obaj wspominają, że ich kolega, który jednak biegu nie ukończył, przed startem, trzymając w ręku profil trasy, zapewniał ich, że jak dobiegną tu i tu, to już będzie ''lajcik''. - Niestety, rzeczywistość brutalnie zweryfikowała tę mapkę. Pytaliśmy siebie, kto to rysował?! Na co innego się nastawialiśmy, co innego nas spotkało. Nawet turysta, który przyjeżdża na Gran Canarię, ale nie uda się w środek wyspy, nie ma pojęcia, jaka ona jest naprawdę. Z plaży tego nie widać. Byliśmy przygotowani na typowo powulkaniczne góry, szutry, zero lasu, piekło. A okazało się, że jest całkiem inna struktura gór, są strome, nie było momentu na oddech, cały czas było się skupionym i spiętym -opowiada Lasota.
- Pamiętam wyjście z przepaku [miejsce odpoczynku, gdzie można się napić, najeść, zmienić buty czy ubranie - red.], napis 80. km, wynikało z profilu, że jest tylko kawałek pod górkę i dalej płasko, a okazało się, że w ogóle nie było płasko, ale ostro pod górę. Trzeba mieć na uwadze, że startowało się z 0 m n.p.m., a wchodzimy na 2 tys. m n.p.m. Ale problemów ciśnieniowych nie mieliśmy - uzupełnia Baćmaga.
Wszystkie komentarze