- Mama powtarzała nam, że to był wspaniały człowiek i że powinnyśmy być dumne, że jesteśmy jego córkami. Z okazji urodzin czy imienin, ale przede wszystkim na Boże Narodzenie przychodziły pisane odręczne małe liściki w małych kopertkach. Tata pisał, że nas kocha, że myśli o nas i niedługo wróci. A czasem dostawałyśmy jakieś drobiazgi, pamiątki. Utwierdzało nas to w przekonaniu, że ojciec jest, i że jego powrót to tylko kwestia czasu. Każde święta to było wielkie oczekiwanie. Mieszkałyśmy w Ożarowie, w mieszkaniu kwaterunkowym. Prowadziły do niego drewniane schody, słychać było kroki wchodzących na piętro. Dzieci są wyczulone na takie odgłosy. W wigilię wydawało nam się, że słyszymy kroki, że to może on, że zajmie miejsce przy świątecznym stole, które zawsze było naszykowane - wspomina pani Ewa. Po latach dowiedziały się, że to koleżanka mamy wypisywała liściki, a prezenty "od taty" kupowała mama.
Do rodziny przychodzili różni ludzie, przynosząc informacje i dając nadzieję, że Eugeniusz Smoliński żyje gdzieś, co dawało nadzieję, że wróci. Ktoś z więzienia przekazał informację, że w tym czasie, gdy zniknął, były transporty do Rosji. - Mama uczepiła się tej myśli, że ponieważ był fachowcem w swojej dziedzinie, uratuje się przez to, że ktoś będzie chciał wykorzystać jego wiedzę. Żyłyśmy z takim przeświadczeniem, mama też uwierzyła w tę wersję i do naszej dorosłości nigdy nie straciła nadziei. Nie dopuszczała do siebie innej myśli. Nawet, gdy po śmierci dziadka odnalazła w jego dokumentach akt zgonu taty, który był wydany w 1956. To też nie odebrało jej nadziei. Mówiła sobie, że gdyby tatę zabili, to przecież by ją powiadomili. Nie mogła uwierzyć, że można było człowieka tak po prostu wymazać - mówi Ewa Smolińska.
Oprócz melonika w domu zawsze leżał krążek trotylu, były też zdjęcia z miejsc pracy, pocztówki z podróży, korespondencja z rodzicami taty z czasów studiów, meble z mieszkania w Pionkach i miniatura pocisku, która zawsze stała obok fotografii taty.
Mama przechowywała też na stryszku ubrania męża. - Od czasu do czasu wyjmowała jeden garnitur i przerabiała na płaszczyki czy spódnice dla nas. "Trudno" - mówiła - "to niszczeje, a będzie wam przyjemnie, że po tacie" - wspomina pani Ewa.
Na początku lat 90. w ręce pani Ewy wpadło pismo Wokanda. Drukowano tam w alfabetycznym porządku nazwiska osób straconych przez komunistyczny reżim. - Były to osoby z całej Polski, nie tylko z Warszawy. Zaczęłam pismo regularnie kupować, aż dotrwałam do litery "s". I tam znalazłam datę śmierci taty i więzienie mokotowskie jako miejsce jego kaźni. To odarło mamę z ostatnich nadziei - mówi Ewa Smolińska.
Wszystkie komentarze