Są takie wydarzenia, chwile nawet, że pamięta się je później przez całe życie. Przypominają się, proszę pana, w najbardziej zaskakujących momentach. Stają jak żywe przed oczami i wyciskają z nich łzy wspomnień, kiedy widzimy siebie sprzed, dajmy na to, kilkudziesięciu lat, młodych, niby tych samych, a jakże dzisiaj innych. Przyglądamy się wtedy sobie młodemu i ogarnia nas i zdziwienie, i jakiś smutek nad tym, jak się zmieniliśmy, jak zwątlały nasze siły, jak przygasł młodzieńczy żar ducha.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Wie pan, gdybym ja miała wskazać takie zdarzenie z mojego niekrótkiego przecież dzięki Bożej łasce życia, to bez wahania byłby to ten pamiętny dzień 3 maja 1919 r. Byłam wtedy uczennicą drugiej klasy żeńskiego Seminarium Nauczycielskiego. Ono się wówczas mieściło w budynku Gimnazjum Filologicznego przy Lubelskiej 41 (Żeromskiego).

O - to były, proszę pana, czasy pełne euforii, niezapomniane. Nasze seminarium kształciło w wielkim, patriotycznym duchu. Świeżo odzyskana po 123 latach niepodległość nam, młodym, wkraczającym w dorosłe życie, była radością i nadzieją na szczęśliwe jutro i pojutrze. Wszystkie byłyśmy jak te Stasie Bozowskie, pełne wiary i werwy, zaszczepione chęcią niesienia w lud tego "kagańca oświaty". Co, brzmi to trochę anachronicznie, nieprawdaż? No cóż, ma pan rację, że język współczesny się zmienił, zmieniło się też, rozumiem to, pojęcie patriotyzmu, chociaż... Nie, wie pan, chyba się jednak nie zmieniło, tylko ludzie jacyś inni, zimniejsi jakby, bardziej w siebie zapatrzeni niż w innego człowieka. Nas uczono inaczej. Trudno się zresztą dziwić. Po tylu latach mieliśmy w końcu wolną ojczyznę...

Ale ja miałam panu o tym dniu mówić. Już się poprawiam. No więc pamiętam, że najpierw była uroczysta msza w katedrze mariackiej, o - z wielką to było wszystko celebrą, święto Konstytucji 3 maja obchodziliśmy właściwie wtedy po raz pierwszy w wolnej Polsce, więc niech pan sobie wyobrazi, jakie to było wydarzenie. Piękna, patetyczna homilia, tłumy radomian, sztandary, chorągwie, mundury i patriotyczna pieśń niosąca się ku niebu - wreszcie mogliśmy zaśpiewać "Ojczyznę wolną pobłogosław, Panie" zamiast "racz nam wrócić".

A potem wszyscy przeszliśmy pod resursę. Ciągnął się, proszę pana, ten korowód na kilometr. Wszyscy chcieli zobaczyć, jak sadzone będą drzewka wolności. To wtedy stało się w Polsce powszechnym procederem. Hm, proceder to jakoś tak, wie pan, niecnie się kojarzy, może lepiej rzec po prostu, po dzisiejszemu - modą czy trendem. Nie pomnę dziś, skąd wzięła się ta idea uczczenia i upamiętnienia odzyskanej wolności poprzez sadzenie pamiątkowych drzew. Może to było jakieś nawiązanie do tego słynnego zdania prezydenta Ameryki Lincolna, że drzewo wolności trzeba podlewać krwią patriotów i tyranów? Nie wiem. W każdym razie moja klasa seminaryjna znalazła się w gronie tych szczęśliwców, którzy mieli uroczyście sadzić drzewka na skwerze przed resursą. Nie muszę chyba mówić, jaki to był dla nas zaszczyt i wyróżnienie. Już oczami wyobraźni widziałam te drzewa jako stu-, dwustuletnie okazy i myśl o tym, że zasadzone są moją ręką, napawała mnie ogromną dumą i, uwierzy pan, czułością.

Ale do rzeczy... Rozgaduję się za bardzo w dygresjach, ale musi mi pan, starszej przecież kobiecie, wybaczyć, nie ma pan zresztą wyboru. No, więc pamiętam, że tych drzewek do posadzenia było cztery. Jeden dąb i nieopodal niego trzy lipy. Te lipy to był taki, wie pan, symbol zrastającej się z trzech zaborów Polski. Lipa to przecież takie polskie drzewo, Kochanowski pod nią siadywał, dawała mu i wytchnienie, i natchnienie... No, z drugiej strony, ma pan rację, konotacje ma i może nie najlepsze, bo często mówimy, że coś oszukanego to lipa... Mniejsza z tym. W każdym razie ja byłam wśród tych panien, co sadziły jedną z tych lip, a dąb sadziły moje koleżanki ze starszej klasy. Zanim zaczęłyśmy wkopywać drzewka, to jeszcze z balkonu kamienicy przy Warszawskiej 7 (Malczewskiego), tam gdzie teraz jest prokuratura, płomienne przemówienie wygłosił prezes sądu Marcin Kaliszczak. O, pięknie, proszę pana, mówił. Z emfazą, takim głębokim, męskim głosem. Dziś to pewnie bez mikrofonu by się nie obeszło. Ale panu sędziemu to taka "pomoc" był zbędna.

Strasznie się, wie pan, denerwowałam. Ręce mi się nawet trochę trzęsły, ale proszę się nie dziwić. Nastoletnia dziewczyna, na którą patrzą setki, jeśli nie tysiące osób. Nie bez kozery mówiła mi moja pani dyrektor Stanisława Wroncka, że przy tym sadzeniu to będę miała znakomitą wprawkę do zawodu nauczyciela. "Takiego występu publicznego, Kaziu - mówiła - to ty długo mieć nie będziesz. Potem - dodała - to już tylko dla ciebie będzie bułka z masłem stanąć przed klasą dwudziestu, trzydziestu uczniów, jak się stało przed tysiącami, wśród których będziesz miała wszystkie najważniejsze w mieście osoby". Dyrektor Sołtyk, głównodowodzący naszą szkołą (Wroncka zarządzała żeńskimi oddziałami), śmiał się, że takie smarkate jeszcze, a już przechodzą do historii. Mnie tam jednak do śmiechu wcale nie było. "A co będzie - myślałam - jak te drzewka uschną? Albo jaki łobuz je w nocy powyrywa?".

Tak... Byłam tak zaaferowana tym wszystkim, że nawet nie zauważyłam, jak sobie pobrudziłam ziemią białą bluzkę. Cały rękaw. Nie doprało się i musiałam ją wyrzucić. Zadziwiające, jak człowiek pamięta takie szczegóły. Im starszy, tym ostrzejsze w nim obrazy dalekiej przeszłości, a bledsze, mgliste - tej z dnia wczorajszego. I chociaż, proszę pana, przeżyłam później i wojnę, i okupację, i cały PRL, to jednak tamten dzień był najważniejszym w moim życiu. Po naszych lipach nie ma dziś śladu, ale ten dąb, to piękne drzewo przed resursą - przetrwał. Jest piękny, okazały, niezłomny. I twardy, mocny jak ten pamiątkowy kamień pod nim, z datą 2 listopada 1918. Wie pan, czemu 2, a nie 11? Dobrze, niech panu będzie, że każdy radomianin powinien to wiedzieć, ale przecież, nie oszukujmy się, nie wszyscy wiedzą, że nasze miasto było wolne wcześniej niż cała Polska. To dzisiaj chyba najważniejsze drzewo w Radomiu. Bogu dziękuję, że uchowało się za Niemców. Cud prawdziwy. Żadna lipa.

*

Powyższy tekst jest fikcyjną rozmową z jedną z uczennic Seminarium Nauczycielskiego, biorącą udział w pamiętnej uroczystości sadzenia Dębu Wolności blisko 100 lat temu. Oparłem go na autentycznych wspomnieniach emerytowanej nauczycielki Kazimiery Grzywacz, która rzeczywiście jako uczennica żeńskiego seminarium brała udział w tym wydarzeniu. Jej historię zachował dla potomności znany radomski regionalista, również emerytowany dziś nauczyciel, Władysław Macherzyński. Kazimiera Grzywacz zmarła niewiele ponad 10 lat temu, w wieku 104 lat.

* Marcin Kępa jest kierownikiem Działu Dziedzictwa Kulturowego Resursy Obywatelskiej.

Za dwa tygodnie: W drodze na Stare Miasto, czyli skansen w sercu Radomia

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Małgorzata Bujara poleca
Czytaj teraz
Więcej
    Komentarze
    Gdzie sto lat temu w Radomiu była katedra? Bo kościół mariacki otrzymał taki status dopiero w latach 80.
    już oceniałe(a)ś
    0
    0