Fot. Andrzej Bernat/Andrzej Kałamaja
Z Plant na Barbados
"Zjawa" ruszyła z Gdyni we wrześniu ub. roku. Ignacy zaokrętował się w Cheorbourgu, we Francji. Pierwszy odcinek podróży wiódł przez Zatokę Biskajską i Brest do hiszpańskiego portu Vigo. Był najtrudniejszy z całej podróży, mocno wiało, bywało nawet dziewięć w skali Beauforta.
- To było ciężkie przejście. Do Vigo mieliśmy zaledwie trzy dni, ale na dobę przypadały po dwie sześciogodzinne wachty - opowiada Ignacy. - Czyli dwanaście godzin dziennie za sterem. Było zimno. Na pokład trzeba było wychodzić w pełnym sztormiaku, czyli kurtce, kaloszach, spodniach. A pod spodem jeszcze jedne spodnie, bluza, kurtka. A i tak wszystko było mokre. Fale miały pięć metrów. Dziewczyna, która miała ze mną wachtę, w zasadzie nie robiła nic poza wymiotowaniem - wspomina.
Później był postój w Vigo. "Zjawa" obrała kurs na Lizbony.
- Na tym odcinku nie było wiatru, musieliśmy płynąć na silniku. Teoretycznie mniej roboty, bo bez żagla. Ale silnik cały czas pyrkotał, doprowadzało nas to do szału - słyszymy.
Przymusowy postój pozwolił na krótką wycieczkę po Lizbonie. - Być w Lizbonie i nie przejechać się tamtejszym tramwajem linii 28, to jakby w niej nie być?, Ignacy powtarza jak porzekadło, wspominając przejażdżkę starym drewnianym tramwajem po wąskich uliczkach stolicy Portugalii.
- Ale trzeba było ruszać dalej. "Zjawa" obrała kurs na Rabat, stolicę Maroko. Po drodze zahaczyliśmy o Gibraltar oraz Ceutę, hiszpańskie miasto już na kontynencie afrykańskim. Ceuta była w przeszłości portem pirackim, przemytniczym. Ignacy opowiada, że widać to do dziś. Na każdym kroku tylko lombardy i biżuteria.
Wszystkie komentarze