Okazało się, że protest robotników jest w stanie zmusić władzę do cofnięcia się, jeszcze tego samego dnia. Owszem, było to zwycięstwo okupione ścieżkami zdrowia, biciem, kolegiami ds. wykroczeń, represjami sądowymi, zwolnieniami z pracy. Jednak trzeba pamiętać o tym, że ofiary śmiertelne w Radomiu były rezultatem tragicznego wypadku, a nie strzałów oddawanych w stronę protestujących, jak w grudniu 1970 r. - mówi historyk Paweł Sasanka
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Rozmowa była opublikowana w "Gazecie Wyborczej" 11 czerwca 2016 roku.

Małgorzata Rusek: Czy dziś, 40 lat po robotniczym proteście, jest jeszcze coś nieopisanego, jeżeli chodzi o radomskie wydarzenia?

Paweł Sasanka, historyk Instytutu Pamięci Narodowej, autor książki "Czerwiec 1976. Geneza, przebieg, konsekwencje": - W ciągu ostatnich lat historykom udało się zrekonstruować bardzo wiele elementów składających się na historię protestu. Udało się zrekonstruować drogę do podwyżki cen, czyli przyczyn, dla których władze zdecydowały się na uruchomienie podwyżki, i to, w jaki sposób tę podwyżkę przygotowały. Dobrze znamy przebieg wydarzeń w miastach, w których doszło do strajków, demonstracji, walk ulicznych, czyli w Radomiu, Płocku i Ursusie, jak również skalę protestów w całym kraju. Udało się również zrekonstruować mechanizm funkcjonowania w tym czasie władz i aparatu bezpieczeństwa. To wszystko nie oznacza, że nie da się doprecyzować pewnych kwestii czy też że lista pytań związanych z Czerwcem '76 jest już zamknięta. W tych dniach ukazuje się książka Arkadiusza Kutkowskiego rekonstruująca mechanizm represji sądowych po Czerwcu '76. Przypomnę tylko, że zapadły wówczas wyroki sięgające 10 lat, a aparatura państwowo-sądowa działała jak dobrze naoliwiony mechanizm. Wyroki, dodajmy, zaskakująco surowe w porównaniu z przecież bardziej gwałtownymi i krwawymi kryzysami - mam tu na myśli Czerwiec '56 czy Grudzień '70. Wydaje mi się, że książka Arkadiusza Kutkowskiego jest czymś więcej niż opisem represji sądowych i ich mechanizmu, jakich zresztą brakuje w odniesieniu do innych kryzysów. Jest analizą prawno-historyczną wyjaśniającą, dlaczego zapadały takie wyroki, jakich oczekiwały władze. Choć nie wydawano wprost poleceń, to sędziowie odczytywali intencje i oczekiwania władz. W tym sensie jest to portret wymiaru sprawiedliwości w okresie PRL.

Jak zachowało się wówczas radomskie środowisko prawnicze?

Chwalebne przykłady można policzyć na palcach jednej ręki. Sędzia Jerzy Sawicki, który orzekając w trybie przyspieszonym, uznał wprawdzie oskarżonego za winnego zarzucanego mu czynu, jednak równocześnie stwierdził, iż nie dopuścił się go z pobudek chuligańskich. Zamiast wydać wyrok pozbawienia wolności, orzekł karę ograniczenia wolności i finansową - dotkliwą, ale umożliwiającą oskarżonemu wyjście z więzienia i wydostanie się z trybów milicyjnej przemocy. Co więcej, choć sąd kontynuował orzekanie także w niedzielę, 27 czerwca, sędzia Sawicki jako jedyny odmówił przyjścia do pracy.

-W czasie procesów, w odróżnieniu od innych, weryfikował zeznania świadków milicyjnych, konfrontując je z zeznaniami innych świadków i wykazując sprzeczności. Za swoją postawę zapłacił wysoką cenę. Jedyną osobą, która sprzeciwiła się bezprawnemu biciu, był prokurator wojewódzki Jan Iglikowski, który interweniował u zastępcy komendanta głównego MO gen. Stanisława Zaczkowskiego. Został szybko odwołany, a kierowanie miejscowymi prokuratorami przejęli przedstawiciele Prokuratury Generalnej. Dużo bardziej powszechne były postawy koniunkturalne. Bardzo dużo zależało od postawy prezesa sądu wojewódzkiego i równocześnie zastępcy członka Komitetu Wojewódzkiego w Radomiu Romana Świrskiego, który wychodził naprzeciw oczekiwaniu partii w kwestii zaostrzenia represji wobec uczestników protestów. Może warto w tym miejscu wspomnieć, że już po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 r. Świrski jako prezes Sądu Wojewódzkiego w Radomiu wystąpił o odwołanie Sawickiego ze stanowiska sędziego, a Sąd Dyscyplinarny wszczął postępowanie dyscyplinarne zakończone, na szczęście, umorzeniem sprawy. Szczególnie zła sława otaczała sędzię Elżbietę Dobrowolską, znaną z surowych i kontrowersyjnych wyroków. Jej postawa był głośna wśród opozycjonistów przyjeżdżających na procesy do Radomia. I, co trzeba podkreślić, nawet po latach nie wyraziła nawet słowa skruchy lub świadczącego o wyrzutach sumienia.

Zazwyczaj w narracji o Czerwcu '76 mówi się o proteście robotników. Tymczasem przeczytałam w jednym z opracowań, że tak naprawdę zaczęło się od buntu kobiet zdenerwowanych podwyżką cen podstawowych produktów spożywczych...

- Na pierwszych zachowanych zdjęciach dokumentujących protest w Radomiu, wykonanych przez funkcjonariuszy SB, rzeczywiście widać, że wśród pracowników Zakładów Metalowych stojących na dziedzińcu przed halami fabrycznymi i rozmawiających o podwyżce było bardzo dużo kobiet. Co tu dużo mówić, to one często prowadziły domowe budżety i lepiej niż mężczyźni zdawały sobie sprawę, co oznacza radykalna podwyżka cen artykułów żywnościowych. Wbrew oficjalnej propagandzie, mówiącej o podwyżce "tylko" podstawowych artykułów żywnościowych, de facto miały wzrosnąć ceny wszystkich artykułów żywnościowych, średnio według wyliczeń o blisko 40 proc., a niektórych artykułów, jak cukier czy lepsze gatunki wędlin - o 90, a nawet ponad 100 proc. 25 czerwca zgodnie z zapowiedzą premiera Piotra Jaroszewicza w całym kraju w największych zakładach pracy miały odbywać się tzw. konsultacje w gronie zaufanego aktywu. Ich przebieg i wynik były z góry do przewidzenia. Tymczasem już na nocnej zmianie z 24 na 25 czerwca, a więc po wysłuchaniu komunikatu o przemówieniu Jaroszewicza, widać było, że robotnicy są wzburzeni. Robotnicy, którzy przychodzili na poranną zmianę, zamiast zaczynać pracę, rozmawiali, co ta podwyżka będzie oznaczać. W Radomiu strajk rozpoczął się na wydziale P-6 właśnie od kobiet. One były inicjatorkami tego, że w "Walterze" zakład zaczął strajkować.

Co spowodowało, że pracownicy wyszli na ulice?

- Istotną rolę w tym, że protest się rozlał, odegrali przedstawiciele dyrekcji - zastępca dyrektora ds. pracowniczych Czesław Skrzypek oraz dyrektor generalny zakładów Marian Błoński - którzy mogli mówić, że cały kraj pracuje, że w całym kraju odbywają się konsultacje, że wynik jeszcze nie jest przesądzony, ale tak naprawdę nie mieli robotnikom nic do zaoferowania, bo też mieli świadomość, że nic nie mogą obiecać. O eskalacji napięcia w "Walterze" miało zadecydować aroganckie zachowanie Skrzypka, któremu dobrze pamiętano, że dosyć szybko się dorobił, że zarabiał duże pieniądze i w dość niegrzeczny sposób zwrócił się do prostych kobiet. W pewnym momencie dyrektor generalny stwierdził, że dalsza rozmowa z robotnikami nie ma sensu, ruszył w kierunku budynku dyrekcji, który znajdował się przy bramie głównej zakładu, i w ten sposób mimowolnie pociągnął za sobą tłum, który tak znalazł się przy bramie.

.
. MIROSLAW DYGALA

Słyszałam opowieść, że wśród pracowników stojących przy bramie znalazły się osoby nawołujące do wyważenia bramy i wyjścia na miasto. Miały być ubrane w czyściutkie, nowe fartuchy, na których jeszcze były ślady po zaprasowaniu. Nie wyglądały na robotników pracujących przy produkcji. Zdaniem autora relacji mogli to być prowokatorzy. Chodziło o wyprowadzenie burzącego się tłumu z zakładu, na terenie którego była przecież broń.

- Nie spotkałem się z relacją, która potwierdzałaby, że na tym etapie strajku wśród protestujących znaleźli się prowokatorzy czy osoby, które podburzały, zachęcały do wyjścia na ulicę. Trzeba pamiętać, że Zakłady Metalowe były przede wszystkim zakładem zbrojeniowym. W ramach przygotowań do operacji podwyżki cen władze usunęły wyprodukowaną broń z magazynów. W zakładzie nie było więc dużo broni, a magazyn wyrobów gotowych miał dodatkową ochronę. Licząc się z tym, że demonstranci mogą próbować zdobyć broń przechowywaną w "Walterze", do fabryki skierowano jeden z oddziałów Wyższej Szkoły Oficerskiej MO ze Szczytna, a około godz. 18 zdecydowano o wywiezieniu broni i amunicji do lotniska na Sadkowie. Operację rozpoczęto dopiero o godz. 21, a skończono po godz. 3 w nocy. Nie można wykluczyć, że wśród zakładowego aktywu pojawił się pomysł, aby odciągnąć strajkujących ludzi od zakładów zbrojeniowych, ale wydaje mi się, że ślad po takiej akcji pozostałby w sprawozdaniach.

Władze szykowały się do tego, że ludzie mogą strajkami zareagować na podwyżki? Spodziewały się, że wyjdą na ulice akurat w Radomiu?

- Kwestią wyróżniającą Czerwiec '76 na tle innych "gorących" miesięcy było to, że władze do pewnego stopnia spodziewały się kryzysu. Doskonale pamiętały, jak skończyła się próba wprowadzenia nowych cen w grudniu 1970 r. Wówczas władze wycofały się z podwyżki i zamroziły ceny żywności na lata. Ale było wiadomo, że w którymś momencie podwyżka będzie nieunikniona. Władze obawiały się tego momentu, odwlekały go jak najdłużej. Decydując się na podwyżkę w tak drastycznej wysokości, uległy złudzeniu, że za pomocą jednorazowej, radykalnej operacji uda im się rozwiązać problem na dłużej. Jest na swój sposób fascynujące, jak z jednej strony, obawiając się i próbując wyciągnąć wnioski z doświadczenia Grudnia '70, jednocześnie podejmowano decyzje, które sprowokowały wybuch robotniczego protestu. Jednym z takich elementów, które miały osłabiać niezadowolenie społeczne, były rekompensaty, o których mówił premier Jaroszewicz...

Odebrane jako bardzo niesprawiedliwe...

- Skrajnie niesprawiedliwe. Gdy patrzymy na kwoty, to osoby najlepiej zarabiające miały dostawać najwyższą rekompensatę. Przy zarobkach ponad 6 tys. zł to było nawet 500 zł, a osoby zarabiające poniżej 1,3 tys. zł miały otrzymać 240 zł. Tymczasem w powszechnym odczuciu w największym stopniu podwyżka powinna zostać zrekompensowana właśnie osobom najuboższym. Tu dochodzimy do paradoksu. W budżetach osób najmniej zarabiających żywność zajmowała najwięcej miejsca i władze obawiały się, że te rodziny przeznaczą całą rekompensatę na zakupy żywnościowe. Dlatego manipulowano wysokością rekompensat, tak aby całość nie poszła na zakupy spożywcze, bo to uniemożliwiłoby przywrócenie równowagi na rynku, czyli poprawę zaopatrzenia sklepów, przede wszystkim w mięso. Doświadczenie Grudnia '70 przeanalizowano również w aparacie bezpieczeństwa. Tu kluczowe znaczenie miała decyzja na najwyższym szczeblu, że jednostki interweniujące na ulicach, oddziały ZOMO, nie będą wyposażone w broń palną. Wyposażenie w broń palną oznaczałoby akceptację sytuacji, że broń może być użyta nawet bez rozkazu otwarcia ognia. A w emocjach, w sytuacji zagrożenia, mogłyby paść strzały. Dodam, że decyzja ta została podjęta nie bez kontrowersji. W czasie jednej z narad komendantów wojewódzkich milicji zakwestionowali ją komendanci kilku województw, m.in. warszawskiego i katowickiego. Wówczas do dyskusji włączył się komendant z Gdańska, co miało swoją wymowę. Powiedział, że nie życzy swoim kolegom, aby znaleźli się w sytuacji przypominającej to, co miało miejsce na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. Dyskusję zamknął ostatecznie Stanisław Kania, sekretarz KC nadzorujący resorty siłowe, że nie będzie broni ostrej wydanej jednostkom interweniującym na ulicach.

.
. MIROSLAW DYGALA

W aktach śledztwa IPN napotkałam relację esbeka, uczestnika tłumienia protestu, który się przechwalał, że rzeczywiście zomowcy nie mieli broni ostrej, ale on i jego koledzy z SB taką przy sobie mieli. Konfabulował?

- Decyzja o niewydawaniu broni dotyczyła jednostek zwartych, kompanii ZOMO. Z kilku relacji, do których udało się dotrzeć historykom, wynika, że funkcjonariusze SB operujący po cywilnemu, m.in. chroniący I sekretarza KW PZPR Janusza Prokopiaka w budynku komitetu czy obecni na ulicach, byli wyposażeni w broń palną osobistą.

To zweryfikujmy też inne legendy, które pojawiły się w ciągu tych lat, które minęły od wydarzeń.

- Proszę bardzo. Na przykład jedną z nich formułował Janusz Prokopiak, który we wspomnieniach przekonywał, że opuszczał gmach komitetu wojewódzkiego, gdy budynek już płonął, był wyprowadzany niemal w ostatniej chwil. W rzeczywistości, gdy Janusz Prokopiak zmuszony przemawiał do protestujących około godz. 12.30, był chroniony przez wielu ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy SB. W obecności świadków - delegacji wybranej przez demonstrantów - zadzwonił do Warszawy, rozmawiał z Janem Szydlakiem, członkiem ścisłego kierownictwa partii. W czasie rozmowy przekazał postulat cofnięcia podwyżki cen i chociaż nie uzyskał żadnej konkretnej obietnicy, przekazał robotnikom zebranym przed komitetem, że odpowiedź władz będzie w ciągu dwóch godzin. W tym czasie protest zaczął rozlewać się na całe miasto. Przed komitetem napięcie opadło, ludzie oczekiwali na decyzję władz, niektórzy wchodzili także do budynku. Gdy minęły dwie obiecane godziny, okazało się, że w budynku nie było już Prokopiaka, ponieważ - wiemy to dzisiaj - został wraz z wszystkimi sekretarzami KW ewakuowany przez funkcjonariuszy SB na polecenie wydane z Warszawy przez ministra spraw wewnętrznych, obawiającego się o bezpieczeństwo I sekretarza KW. Operację nadzorował osobiście szef radomskiej SB płk Tadeusz Szczygieł. I dopiero gdy Janusz Prokopiak bezpiecznie znalazł się w komendzie wojewódzkiej, o godz. 14.30 została wydana komenda użycia siły wobec demonstrantów znajdujących się w komitecie i jego okolicach. W tym czasie do komitetu zaczęły zbliżać się pierwsze ściągnięte z okolicznych miast kompanie ZOMO, a po godz. 15 zaczęły do miasta docierać jednostki z Wyższej Szkoły Oficerskiej MO w Szczytnie, przerzucane drogą lotniczą.

Prokopiak odjechał karetką, jak to pokazano w filmie Krzysztofa Kieślowskiego, czy samochodem Służby Bezpieczeństwa?

- Był wywieziony samochodem, ale nie potrafię powiedzieć, czy karetką. Wiem, że w momencie gdy wszedł do gabinetu komendanta wojewódzkiego MO, był śmiertelnie blady, ubrany w sweter, na głowie miał stary kaszkiet, zapewne był ucharakteryzowany na robotnika. W komendzie pozostał do późnych godzin wieczornych i nie podejmował kluczowych decyzji, bo te były w rękach miejscowego sztabu z płk. Mozgawą i Szczygłem na czele, realizujących polecenia sztabu w MSW w Warszawie, kierowanego przez gen. Bogusława Stachurę, stojącego na czele sztabu operacji "Lato '76". Skoro już jesteśmy przy Prokopiaku - w pierwszych dniach lipca telefonicznie przeprowadził ze Stachurą rozmowę, w której podziękował za postawę aparatu bezpieczeństwa w Radomiu, mówiąc, że jest dla tych ludzi pełen podziwu. Badawczo spytany przez Stachurę, czy podziękowania są też za 25 czerwca, odpowiedział: "Wszystko, od początku do końca". Stenogram tej rozmowy zachował się w archiwum IPN.

JERZY SZEPETOWSKI

Operację "Lato '76" zaczęto na długo przed czerwcem. Władze przygotowywały się do możliwych protestów?

- Liczono się ze strajkami przede wszystkim w dużych ośrodkach przemysłowych: na Wybrzeżu, w Warszawie czy na Śląsku. I pod tym kątem przygotowywano drogi przerzutu jednostek ZOMO. Gdy 25 czerwca około godz. 10 okazało się, że najbardziej dynamicznie rozwija się sytuacja w Radomiu i Ursusie, było to dla sztabu MSW zaskoczeniem. Rano 25 czerwca w Radomiu znajdowało się zaledwie 74 funkcjonariuszy ZOMO z miejscowej jednostki, co uniemożliwiało interwencję. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że władze ani przez moment nie zakładały możliwości negocjowania z robotnikami, tylko grały na czas po to, aby ściągnąć jednostki ZOMO, i uderzyły, gdy tylko I sekretarz KW był bezpieczny, a do Radomia zaczęły przybywać kolejne kompanie ZOMO.

Jedna z legend mówiła o krążących celowo nad miastem samolotach. Naliczono 40 maszyn. Miał to być pokaz siły, straszenie protestujących...

- Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Wyjaśnienie jest takie, że ludzie widzieli te same samoloty, które latały po kilka razy, krążąc między Radomiem a Szczytnem. W ramach przygotowań do operacji MSW nawiązało współpracę z Ministerstwem Obrony, które przekazało do jego dyspozycji dziesięć 40-osobowych samolotów AN 26. Miały one umożliwić przerzucanie funkcjonariuszy ZOMO. Skutek był taki, że siły ZOMO ze Szczytna były przerzucane do Radomia w trzech rzutach, które przylatywały w godz. 13.30-19. Mogło więc powstać wrażenie, że nad Radomiem widać dużo samolotów, choć de facto były to te same maszyny. Skoro jesteśmy przy współpracy z wojskiem, warto wspomnieć, że w pewnym momencie Janusz Prokopiak prosił o wzmocnienie ochrony gmachu KW przez wojskowych przebranych w cywilne ubrania. Po wstępnej zgodzie przerzucenia 100 oficerów około godz. 14.30 wojsko jednak odmówiło pomocy. Włączając wojsko do obrony gmachu, należało liczyć się z tragicznymi konsekwencjami, z użyciem broni palnej i ofiarami śmiertelnymi.

Jak zareagowało dowództwo komendy w Radomiu na to, co działo się w mieście? Byli zaskoczeni?

- Zaskoczeni żywiołowym rozwojem protestu, tym, że robotnicy wychodzą na ulice. Z kilku relacji wyłania się obraz działań chaotycznych, co później zresztą przyznawano w sprawozdaniach. Aby opanować sytuację i sprawnie dowodzić wszystkimi oddziałami skierowanymi do Radomia, wieczorem przyjechał do miasta zastępca komendanta głównego MO gen. Stanisław Zaczkowski. Początkowo ze względu na brak sił do spacyfikowania protestu ograniczono się do obserwowania jego przebiegu, drugim, równie ważnym zadaniem było zapewnienie bezpieczeństwa I sekretarzowi KW Januszowi Prokopiakowi. Na ulicach znaleźli się ubrani po cywilnemu funkcjonariusze SB wykonujący zdjęcia i to właśnie poniekąd im zawdzięczamy fotograficzną dokumentację protestu. To oni uwiecznili na zdjęciach słynne i już symboliczne wózki akumulatorowe z młodymi ludźmi i powiewającymi biało-czerwonymi flagami. Oczywiście dla nich znaczenie miało przede wszystkimi uwiecznianie twarzy demonstrantów, aby później móc ich rozpoznać, zatrzymać i ukarać.

Jaki był efekt radomskiego protestu?

- Pierwszą reakcją polityczną było wycofanie się z podwyżki jeszcze tego samego dnia. W nocy z 25 na 26 czerwca Gierek z najbliższymi współpracownikami: Babiuchem i Szydlakiem zastanawiali się, co robić dalej z zawieszoną podwyżką. Nazajutrz Jaroszewicz jako premier oddał się do dyspozycji Gierka, ale ten rezygnacji nie przyjął. Zorganizowano telekonferencję z I sekretarzami KW, podczas której Gierek wydał polecenie zorganizowania wielkiej kampanii propagandowej i fali wieców, które miały spacyfikować niezadowolenie społeczne, pokazać, że kierownictwo partyjne cieszy się poparciem rzekomo całego społeczeństwa, zablokować ewentualne próby rozgrywek politycznych w aparacie władzy. Co ciekawe, w gronie miast warcholskich nie znalazł się Płock, choć tam też doszło do demonstracji i starć. W Płocku miały się odbyć centralne dożynki i prawdopodobnie nie wypadało, aby odbywały się w jednym z miast potępionych. W tym sensie Płock miał szczęście. Wróćmy jednak do samej kampanii. Dość często uchodzi uwagi, że wieczorem 25 czerwca rządzący jedynie zawiesili podwyżkę. Wydaje mi się, że jednym z głównych celów kampanii propagandowej, oprócz potępienia "warchołów" i zamanifestowania rzekomego poparcia społeczeństwa dla Edwarda Gierka i (w mniejszym stopniu) dla Piotra Jaroszewicza, było zdławienie społecznego oporu wobec podwyżki, by ponowić próbę jej wprowadzenia. Władze wycofały się rakiem z tego pomysłu dopiero pod naciskiem Moskwy, po nieprzyjemnej rozmowie między Breżniewem a Gierkiem, do jakiej doszło w Berlinie w czasie konferencji europejskich partii komunistycznych. Po tym spotkaniu Gierek był wyraźnie zdenerwowany, przekazał współpracownikom, że nie będzie już żadnej próby podwyższenia cen, i wkrótce wystąpił na wielkim wiecu propagandowym w katowickim Spodku pod hasłem "Ludzie dla ludzi", gdzie pokazał się jako mąż opatrznościowy. Jego przemówienie było już zaskakująco łagodne i zamykało kampanię propagandową. Natomiast Radom w tej kampanii miał miejsce szczególne, był miastem napiętnowanym, zgodnie z poleceniem Gierka, który w czasie telekonferencji zdenerwowany, głosem drżącym od emocji mówił: "Im więcej będzie słów bluźnierstwa pod ich adresem, tym lepiej dla sprawy". Rezultatem tego polecenia był wiec, który odbył się na stadionie Radomiaka, na który sprowadzono pewną nieliczną reprezentację pracowników "Waltera", a oprócz tego aktyw z okolicznych województw. Zapewniono nagłośnienie w całym mieście i całe miasto miało słyszeć, jak "całe społeczeństwo" potępia się to, co mieszkańcy Radomia zrobili 25 czerwca. Żeby oddać atmosferę, w jakiej się to wszystko odbywało, powiem o jednym elemencie, który mną wstrząsnął: w MSW doskonale pamiętano o dramatycznym czynie Ryszarda Siwca z 1968 r. na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, który podpalił się w proteście przeciwko interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Proszę sobie wyobrazić, że w 1976 r. na stadionach w Warszawie i Radomiu znalazły się dwuosobowe patrole strażaków z kocami azbestowymi na wypadek - jak to beznamiętnie stwierdzono w dokumentach - "zaprószenia ognia". Obawiano się dramatycznego czynu któregoś z mieszkańców, którzy na stadionie sami musieli się potępić, sami napluć sobie w twarz.

Przez całe lata uważaliśmy, że władze w rewanżu zemściły się na Radomiu, hamując rozwój, pozbawiając go inwestycji. Rzeczywiście tak było?

- Co do represji ekonomicznych, kluczowe znaczenie w przypadku Radomia miało to, że po Czerwcu '76 nie doszło do głębszych przetasowań ani zmian na szczytach władzy. Przez następne lata ekipa Gierka mogła kształtować politykę i narrację na temat Radomia i Czerwca. Nie udało się odnaleźć dokumentów, które bezpośrednio potwierdzałyby ekonomiczne represjonowanie miasta, choć myślę, że to prawdopodobne. Na skutek osobistych decyzji premiera Jaroszewicza zmniejszano na przykład dostawy żywności, masła, podstawowych artykułów spożywczych do miasta, żeby mieszkańcy odczuli bolączki życia. Natomiast nie udało się odnaleźć dokumentów, które oficjalnie dekretowałyby pomijanie Radomia w inwestycjach, choć ze względu na to, że do 1980 r. ta ekipa utrzymała się przy władzy, wydaje mi się, że tak właśnie było. Osobną kwestią jest ukształtowanie narracji. Trzeba przyznać, że zabieg władz, by protest robotników w obronie godnych warunków życia kryminalizować i sprowadzać go do wyłącznie do chuligańskich wybryków, był dość skuteczny. Na przykład poprzez sadzanie na ławach oskarżonych oprócz uczestników protestów także ludzi z kryminalną przeszłością, choćby 25 czerwca nic nie robili. Taki przekaz zapewne trafiał do tych mieszkańców Radomia, którzy w czasie najbardziej gwałtownej fazy walk ulicznych byli świadkami mającego przecież miejsce rozbijania witryn sklepowych i przypadków grabieży - niemniej jednak w perspektywie robotniczego protestu tylko incydentów. To wpłynęło i wydaje mi się, że, niestety, w dalszym ciągu wpływa na postrzeganie Czerwca.

ARCHIWUM IPN

Gdyby nie Ursus, gdyby nie Radom, jedlibyście chleb z marmoladą. Bez radomskiego Czerwca nie byłoby "Solidarności"?

- Tak jak podwyżka była iskrą detonującą wybuch niezadowolenia społecznego, tak brutalność władz uruchomiła odruch solidarności w środowiskach opozycyjnych, co zaowocowało akcją pomocy finansowej, prawnej, medycznej, powstaniem Komitetu Obrony Robotników, wkrótce Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela i żywiołowym rozwojem opozycji. Jeszcze kilka lat wcześniej byłoby to nie do pomyślenia, ale teraz było możliwe dzięki nałożeniu się kilku procesów historycznych. W 1975 r., czyli w kulminacyjnym momencie epoki "odprężenia", podpisano Akt Końcowy Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. ZSRR uzyskał zagwarantowanie nienaruszalności swojej strefy wpływów w Europie, co postrzegano jako zwycięstwo Wschodu. Ale w tzw. trzecim koszyku tych porozumień, do którego nie przywiązywano wówczas większej wagi, znalazły się gwarancje poszanowania praw człowieka i obywatela, wolności sumienia, wyznania i poglądów. I nagle okazało się, że ludzie opozycji w krajach bloku mogą odwołać się do pewnego aktu w obronie praw, które są łamane. Jednym słowem, PRL nie mógł już tak łatwo jak wcześniej represjonować ludzi chcących udzielać pomocy represjonowanym robotnikom. Nie bez znaczenia było też rosnące uzależnienie PRL od zachodnich kredytów. Na skutek tego splotu wydarzeń rzeczywiście Czerwiec '76 stał się tym zapalnikiem, od którego rozpoczęła działalność opozycja demokratyczna, rozwijająca się od 1976 r. żywiołowo.

Chciałbym zwrócić uwagę na z reguły niedoceniane znaczenie Czerwca. Okazało się, że protest robotników jest w stanie zmusić władzę do cofnięcia się, jeszcze tego samego dnia. Owszem, było to zwycięstwo okupione ścieżkami zdrowia, biciem, kolegiami ds. wykroczeń, represjami sądowymi, zwolnieniami z pracy. Jednak trzeba pamiętać o tym, że ofiary śmiertelne w Radomiu były rezultatem tragicznego wypadku, a nie strzałów oddawanych w stronę protestujących, jak w grudniu 1970 r. Cierpienia bitych i represjonowanych po Czerwcu okazały się ceną, jaką przyszło zapłacić za udaną obronę godnych warunków życia robotników.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Komentarze
SDFqnDdERbc81UvovdpAWIR7xhrnFTa4Sey1oapbmVQ=